Wspomnienia p. Michała Kochańczyka
Wspomnienia Michała
Kochańczyka z dzieciństwa, z lat 50-tych XX wieku.
W opowieściach
moich Rodziców jak i moich najwcześniejszych wspomnieniach zawsze
przewijał się motyw spacerów tak w Dolinie Zielonej jak i w
dolinie Samborowo. Mieszkaliśmy w pobliżu lasu i bardzo często
rodzinnie wędrowaliśmy leśnymi dróżkami Oliwskiego Lasu
Podziwiałem Ojca, który posiadał dobrą orientację w terenie.
Mama podczas tych wędrówek czasami się gubiła, co było potem
przyczyną niegroźnych, żartobliwych docinków Taty. Oczywiście
Rodzice uprawiali „polski sport narodowy”, czyli zbieranie
grzybów, co nie stało się moją pasją, mimo że po lesie zawsze
lubiłem wędrować. Ówczesny las w wielu miejscach był przecinany
rowami strzeleckimi, co kilkadziesiąt metrów napotykaliśmy się na
schowane w zboczach ziemianki obudowane sosnowymi pniami. Dopiero
koniec lat sześćdziesiątych drewniane obudowania tych ziemianek
zbutwiały i teraz tylko nieznaczne zagłębienia pokazują
lokalizację byłych ziemianek. Ojciec surowo nas ostrzegał byśmy
pod żadnym pozorem nie dotykali żelastwa z materiałem wybuchowym.
Rodzice opowiadali, że zaraz po wojnie, w naszych lasach było dużo
wojskowego złomu, w Dolinie Zielonej przez długi okres leżał wrak
zestrzelonego samolotu. W tym lesie czuło się atmosferę wojny.
W Dolinie Zielonej
przeżyłem prawdziwą przygodę, kiedy jako pięciolatek pierwszy
raz w życiu spędziłem całą noc w namiocie. Oczywiście razem z
moim Tatą.
Podczas spacerów w
lesie w wielu miejscach napotykaliśmy solidne ławki, pozostałości
z Wolnego Miasta Gdańska, a może jeszcze z wcześniejszych czasów.
Z czasem te ławki zostały przez wandali całkowicie zniszczone.
Trwałym, bardzo
istotnym punktem orientacyjnym był drewniany krzyż z figurą
Chrystusa, usytuowany na końcu ulicy Abrahama, u wylotu doliny
Samborowo. Ten krzyż „od zawsze” był odnośnikiem w rozmowach
ze znajomymi, bowiem często Rodzice umawiali się ze znajomymi o
określonej godzinie „koło krzyża” i wszyscy wiedzieli od razu
o co chodzi. Na początku lat siedemdziesiątych krzyż został
przebudowany i wówczas powstała legenda (głoszona między innymi
przez dziennikarza Mieczysław Abramowicza), że krzyż jest
poświęcony ofiarom Grudnia 1970 roku,
Wiosną
1956 roku, gdy uczęszczałem do przedszkola przy ulicy Glinki,
wychowawczynie chodziły z nami na spacery do uroczej doliny na
skraju Lasów Oliwskich. Kilka lat później teren ten został
zabudowany. Gromadę klockowatych wieżowców z ohydnym długim
blokiem (zwanym „Szafą”) nazwano Osiedlem Młodych (z racji
tego, że zamieszkali tam młodzi pracownicy naukowi i artyści). Na
początku lat dziewięćdziesiątych osiedle otrzymało nazwę Siódmy
Dwór. Podczas przedszkolnych spacerów w tejże dolince, wśród
gęstych zarośli, ćwiczyli także żołnierze z pobliskiej
jednostki wojskowej. Dla nas dzieci było rzeczą powszechnie
wiadomą, że żołnierze potrafią robić fujarki z wierzbowych
gałęzi. Jakie było moje zdziwienie, gdy przy prośbie o kolejną
fujarkę, żołnierze powiedzieli, że nie wiedzą, jak to się robi.
Na szczęście nadszedł żołnierz z innego pododdziału i wyciął
fujarkę na miejscu. Autorytet armii w moich oczach został uratowany
Mimo
że byłem spokojnym dzieckiem, Rodzice mieli ze mną trochę
kłopotów. Jako pięcioletni pętak wyrywałem się z domu i ze
swoimi rówieśnikami buszowaliśmy po pobliskich krzaczastych
zboczach nasypu, pozostałości po linii kolejowej wiodącej z
Wrzeszcza do Kartuz. Z tego nasypu, jako głupie dzieciaki,
rzucaliśmy małymi kamieniami w przechodniów. Raz dostałem za to
złapany i przyprowadzony do domu.
Z
małych kamieni robiliśmy jeszcze inny pożytek. Przed naszym domem
biegła linia tramwajowa i ulubioną naszą zabawą dziecięcą było
kładzenie małych kamieni na szynach, by po przejeździe tramwaju
skwapliwie zebrać rozkruszony skalny pył. Każdy z nas cierpliwie
czekał na swoją kolejkę, a ponieważ tramwaje jeździły rzadko,
trochę czasu to trwało. Zniecierpliwiony wpadłem na „genialny”
pomysł i gdy przyszła moja kolejka, ułożyłem całą gromadkę
kamieni na szynie. Tych kamieni było zdecydowanie za dużo i w
chwilę potem wagon tramwajowy typu Bergmann… wykoleił się przed
domem. Radość dzieci nie miała granic, wszystkie radośnie
wskazały na mnie „To ten!!!”. Od razu oberwałem od
motorniczego.
Rodzice
mieli potem z tego powodu dużo kłopotów, nawet przyszła jakaś
komisja społeczna z tramwajarzami.
W ówczesnych latach
pewnym antidotum na problemy finansowe i aprowizacyjne były zbiory
uzyskiwane na działkach, czyli jak się wówczas mówiło na
pracowniczych ogródkach działkowych. Chyba od początku lat
pięćdziesiątych Rodzicie uprawiali działkę przy obecnej ulicy
Krasnoludków. Warzywa i owoce zebrane na działce stanowiły znaczną
naszego wyżywienia. Trzeba przyznać, że Rodzice lubili prace
ogródkowe i oddawali się tym zajęciom z przyjemnością.
Oczywiście byłem częstym gościem na działce, z pewnością
bardziej szkodzącym niż pomagającym, ale przez lata, obserwując
pracę Ojca i słuchając Jego porad, zapoznałem się pracą
działkowca. Nauczyłem się odróżniać gatunki warzyw i drzew
owocowych, wiedziałem kiedy trzeba sadzić poszczególne rośliny, w
jaki sposób przecinać drzewa owocowe. Ta nauka przychodziła
mimowolnie. Później dziwiłem się moim rówieśnikom, którzy nie
byli w stanie rozpoznać drzewek jabłoni czy wiśni, dla mnie te
sprawy były oczywiste.
Warzywa zebrane na
działce magazynowane były w przemyślnie wykopanej piwnicy,
schowanej w podłodze drewnianego, maleńkiego domu na działce.
Komentarze
Prześlij komentarz