czwartek, 23 listopada 2017

Wspomnienia p. Michała Kochańczyka

Wspomnienia Michała Kochańczyka z dzieciństwa, z lat 50-tych XX wieku.

W opowieściach moich Rodziców jak i moich najwcześniejszych wspomnieniach zawsze przewijał się motyw spacerów tak w Dolinie Zielonej jak i w dolinie Samborowo. Mieszkaliśmy w pobliżu lasu i bardzo często rodzinnie wędrowaliśmy leśnymi dróżkami Oliwskiego Lasu Podziwiałem Ojca, który posiadał dobrą orientację w terenie. Mama podczas tych wędrówek czasami się gubiła, co było potem przyczyną niegroźnych, żartobliwych docinków Taty. Oczywiście Rodzice uprawiali „polski sport narodowy”, czyli zbieranie grzybów, co nie stało się moją pasją, mimo że po lesie zawsze lubiłem wędrować. Ówczesny las w wielu miejscach był przecinany rowami strzeleckimi, co kilkadziesiąt metrów napotykaliśmy się na schowane w zboczach ziemianki obudowane sosnowymi pniami. Dopiero koniec lat sześćdziesiątych drewniane obudowania tych ziemianek zbutwiały i teraz tylko nieznaczne zagłębienia pokazują lokalizację byłych ziemianek. Ojciec surowo nas ostrzegał byśmy pod żadnym pozorem nie dotykali żelastwa z materiałem wybuchowym. Rodzice opowiadali, że zaraz po wojnie, w naszych lasach było dużo wojskowego złomu, w Dolinie Zielonej przez długi okres leżał wrak zestrzelonego samolotu. W tym lesie czuło się atmosferę wojny.
W Dolinie Zielonej przeżyłem prawdziwą przygodę, kiedy jako pięciolatek pierwszy raz w życiu spędziłem całą noc w namiocie. Oczywiście razem z moim Tatą.
Podczas spacerów w lesie w wielu miejscach napotykaliśmy solidne ławki, pozostałości z Wolnego Miasta Gdańska, a może jeszcze z wcześniejszych czasów. Z czasem te ławki zostały przez wandali całkowicie zniszczone.
Trwałym, bardzo istotnym punktem orientacyjnym był drewniany krzyż z figurą Chrystusa, usytuowany na końcu ulicy Abrahama, u wylotu doliny Samborowo. Ten krzyż „od zawsze” był odnośnikiem w rozmowach ze znajomymi, bowiem często Rodzice umawiali się ze znajomymi o określonej godzinie „koło krzyża” i wszyscy wiedzieli od razu o co chodzi. Na początku lat siedemdziesiątych krzyż został przebudowany i wówczas powstała legenda (głoszona między innymi przez dziennikarza Mieczysław Abramowicza), że krzyż jest poświęcony ofiarom Grudnia 1970 roku,


Wiosną 1956 roku, gdy uczęszczałem do przedszkola przy ulicy Glinki, wychowawczynie chodziły z nami na spacery do uroczej doliny na skraju Lasów Oliwskich. Kilka lat później teren ten został zabudowany. Gromadę klockowatych wieżowców z ohydnym długim blokiem (zwanym „Szafą”) nazwano Osiedlem Młodych (z racji tego, że zamieszkali tam młodzi pracownicy naukowi i artyści). Na początku lat dziewięćdziesiątych osiedle otrzymało nazwę Siódmy Dwór. Podczas przedszkolnych spacerów w tejże dolince, wśród gęstych zarośli, ćwiczyli także żołnierze z pobliskiej jednostki wojskowej. Dla nas dzieci było rzeczą powszechnie wiadomą, że żołnierze potrafią robić fujarki z wierzbowych gałęzi. Jakie było moje zdziwienie, gdy przy prośbie o kolejną fujarkę, żołnierze powiedzieli, że nie wiedzą, jak to się robi. Na szczęście nadszedł żołnierz z innego pododdziału i wyciął fujarkę na miejscu. Autorytet armii w moich oczach został uratowany

Mimo że byłem spokojnym dzieckiem, Rodzice mieli ze mną trochę kłopotów. Jako pięcioletni pętak wyrywałem się z domu i ze swoimi rówieśnikami buszowaliśmy po pobliskich krzaczastych zboczach nasypu, pozostałości po linii kolejowej wiodącej z Wrzeszcza do Kartuz. Z tego nasypu, jako głupie dzieciaki, rzucaliśmy małymi kamieniami w przechodniów. Raz dostałem za to złapany i przyprowadzony do domu.
Z małych kamieni robiliśmy jeszcze inny pożytek. Przed naszym domem biegła linia tramwajowa i ulubioną naszą zabawą dziecięcą było kładzenie małych kamieni na szynach, by po przejeździe tramwaju skwapliwie zebrać rozkruszony skalny pył. Każdy z nas cierpliwie czekał na swoją kolejkę, a ponieważ tramwaje jeździły rzadko, trochę czasu to trwało. Zniecierpliwiony wpadłem na „genialny” pomysł i gdy przyszła moja kolejka, ułożyłem całą gromadkę kamieni na szynie. Tych kamieni było zdecydowanie za dużo i w chwilę potem wagon tramwajowy typu Bergmann… wykoleił się przed domem. Radość dzieci nie miała granic, wszystkie radośnie wskazały na mnie „To ten!!!”. Od razu oberwałem od motorniczego.
Rodzice mieli potem z tego powodu dużo kłopotów, nawet przyszła jakaś komisja społeczna z tramwajarzami.
W ówczesnych latach pewnym antidotum na problemy finansowe i aprowizacyjne były zbiory uzyskiwane na działkach, czyli jak się wówczas mówiło na pracowniczych ogródkach działkowych. Chyba od początku lat pięćdziesiątych Rodzicie uprawiali działkę przy obecnej ulicy Krasnoludków. Warzywa i owoce zebrane na działce stanowiły znaczną naszego wyżywienia. Trzeba przyznać, że Rodzice lubili prace ogródkowe i oddawali się tym zajęciom z przyjemnością. Oczywiście byłem częstym gościem na działce, z pewnością bardziej szkodzącym niż pomagającym, ale przez lata, obserwując pracę Ojca i słuchając Jego porad, zapoznałem się pracą działkowca. Nauczyłem się odróżniać gatunki warzyw i drzew owocowych, wiedziałem kiedy trzeba sadzić poszczególne rośliny, w jaki sposób przecinać drzewa owocowe. Ta nauka przychodziła mimowolnie. Później dziwiłem się moim rówieśnikom, którzy nie byli w stanie rozpoznać drzewek jabłoni czy wiśni, dla mnie te sprawy były oczywiste.
Warzywa zebrane na działce magazynowane były w przemyślnie wykopanej piwnicy, schowanej w podłodze drewnianego, maleńkiego domu na działce.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz